W mojej karierze iluzjonisty miałem okazję występować w wielu niezwykłych miejscach, ale jedna z najbardziej pamiętnych historii wiąże się z moim występem w Indiach. Wszystko zaczęło się zupełnie niespodziewanie, w małym pubie w Dublinie.
Jak skończyła się sztuczka w barze?
Mój młodszy brat jest zapalonym podróżnikiem. Kiedy dowiedziałem się, że przebywa w Irlandii, postanowiłem do niego dołączyć. Wsiadłem w samolot następnego dnia i spędziłem z nim tydzień pełen irlandzkiej zabawy i Guinnessa. Jednak ostatniej nocy przed moim wylotem, brat musiał wstać wcześnie do pracy, a ja musiałem jakoś zająć czas do mojego lotu o 6 rano.
Znalazłem się w niemal pustym pubie, gdzie tylko trzech Hindusów siedziało przy stoliku. Nie chciałem, aby opuścili lokal, co mogłoby spowodować jego zamknięcie, więc postanowiłem pokazać im kilka sztuczek. Po godzinie czarów i rozmów byli zdumieni. Okazało się, że w Indiach iluzjoniści są uznawani za najwyższą formę sztuki, w przeciwieństwie do stereotypowego postrzegania magików w naszym kraju.
Kto nie ryzykuje, ten nie je butter chickena
Jeden z Hindusów, Badal, będąc pod ogromnym wrażeniem zaprezentowanych iluzji, stwierdził, że gdy będzie się żenił, zaprosi mnie na swoje wesele w Indiach. Sądziłem, że mówi to pod wpływem promili we krwi. Jednak dwa lata później Badal się odezwał. Zaproponował, abym przyleciał do Indii, na miejscu obiecał zwrócić koszty przelotu i zafundować mi dwutygodniowe wakacje w zamian za występ na jego weselu. Nie było żadnej formalnej umowy, tylko kilka wymienionych zdań na messangerze. Jako, że lubię życiową adrenalinkę, to postanowiłem zaryzykować. Do stracenia był tylko koszt biletu, a do zyskania przygoda życia!
Lądowanie w Mumbaju było jak uderzenie w mur gorącego, wilgotnego powietrza. Wszędzie chaos, hałas i scamy czające się na każdym rogu. Zadzwoniłem do Badala, który na szczęście pojawił się po kilkunastu minutach. Wsiedliśmy do rikszy i w strugach deszczu, wśród przekleństw kierowcy, dotarliśmy do jego domu. Oczywiście za przewóz białego próbował naciągnąć Badala na 10 razy wyższą cenę, ale znał te numery i się nie dał. Pierwszej nocy najbardziej zszokowały mnie gigantyczne nietoperze rozbijające się o metalowe siatki w oknach mieszkania.
Przez kilka dni zwiedzaliśmy miasto, okoliczne góry i odwiedzaliśmy jego rozległą rodzinę, gdzie również czarowałem im dla zabawy. Magia okazała się uniwersalnym językiem, zrozumiałym w każdej kulturze.
Josyn – Jackass
Jednym z błędów, który popełniłem testując lokalne przysmaki, było wyzwanie, które rzuciłem szefowi kuchni. Powiedziałem, że ponoć Hindusi słyną z konsumpcji niezwykle ostrych potraw, a jeszcze nic naprawdę pikantnego nie zmasakrowało tu mojego podniebienia. Przygotował mi więc najostrzejsze danie w swoim repertuarze w wersji extra spicy. Płakałem, jak mała dziewczynka, ale zerknąwszy na spory tłum, który się zebrał, by obśmiewać obcokrajowca – zjadłem do końca. Prawdziwe cierpienie nadeszło jednak dnia następnego.
Poranne wesele w Mumbaju
Dzień wesela był niesamowitym doświadczeniem. Przed samym pokazem nie stresowałem się zbytnio, bo uznałem, że jeśli mi nie pójdzie to i tak nikt się o tym nie dowie – w końcu występowałem na drugim końcu świata!
Indyjskie wesela zaczynają się wcześnie rano. Panna młoda miała nakładane tatuaże z henny, a pan młody stroił się w męskim towarzystwie. Następnie odbyły się jakieś niezrozumiałe dla mnie rytuały i zamówiliśmy rój riksz do transportu.
Uroczystość odbywała się w wynajętej sali weselnej z dwoma poziomami – na górze coś ala teatr z miejscami dla 500 osób i sceną, a na dole sala bankietowa z bufetem. Najpierw odbyła się część oficjalna z przemówieniami i występami artystów, w tym moim pokazem iluzji stand-up. Musiałem dostosować swój program do indyjskiej kultury – wyciąć z niego mocniejszy i bardziej kontrowersyjny humor. Mimo tych poprawek dowcip był dla nich nadal bardzo cięty i płakali ze śmiechu. Czasami dlatego, że naruszałem utarte hinduskie konwenanse, których nikt nie tyka u nich w kraju.
Czas na baaardzo długą fotosesję!
Następnie wszyscy goście ustawili się w kolejce, aby zrobić sobie zdjęcia z młodą parą. W tym czasie zabawiałem ich iluzją close-up. Hindusi reagowali na magię niezwykle entuzjastycznie, co sprawiło, że czarowanie było prawdziwą przyjemnością. Czasem było ciężko, bo tak krzyczeli po rozgrzewkowych numerach i wyciągali smartphony, by trzaskać foty, że nie wiedziałem, jak im powiedzieć, że mocne rzeczy dopiero nadchodzą.
Potem rozpoczęły się tańce do skocznej, egzotycznej muzyki, w których również brałem udział, próbując pląsać ciałem w dziwnym boolywoodzkim stylu. I tak nikt nie znajomych nie widział 🙂
Kulinarna oprawa indyjskiego wesela
Na sam koniec przyszła pora na wyżerkę! Kuchnia indyjska zaskoczyła mnie swoją różnorodnością. Miałem okazję spróbować wielu potraw, takich jak pani puri, biryani, masala dosa, kheer, czy kulfi. Każde danie było pełne smaków i aromatów, których wcześniej nie znałem. Moja flora bakteryjna też dopiero dość intensywnie zaczęła się z nimi zapoznawać.
Zakończenie wesela było dziwne. Rozległ się dźwięk dzwonka, (brzmiał jak szkolny, obwieszczający przerwę) który oznaczał, że wszyscy mają 10 minut na opuszczenie sali, ponieważ trzeba przygotować ją do kolejnego wesela.
To doświadczenie było jednym z najbardziej niezwykłych w mojej karierze iluzjonisty, pokazując, że magia potrafi łączyć ludzi z różnych kultur i zakątków świata.
Pokaz w Mumbaju dostarczył mi kilku zawodowych wyzwań:
- Zniszczenie rekwizytów w samolocie.
Bagaż w luku bagażowym podlegał intensywnym zmianą ciśnienia przez kilkanaście godzin lotu. Zniszczyło to kilka moich rekwizytów, które musiałem odbudować na miejscu, z tego co znalazłem w lokalnych sklepach. - Pora deszczowa.
Wilgotność powietrza powodowała, że szwy w moich spodniach pękły 3 razy, ale na szczęście starszyzna rodziny pana młodego na bieżąco je zszywała.
Karty zaczynały się rozmaczać, więc co godzinę musiałem wymieniać talię.
Samo dotarcie suchym w garniturze przez ulewny i upalny Mumbai graniczyło z cudem. Teraz wziałbym eleganckie klapki, a nie buty skórzane. - Bariera kulturowo-językowa.
Połowa widzów nie mówiła po angielsku, więc musiałem przygotować pokaz atrakcyjny wizualnie, by zadziwiał i bawił nawet bez rozumienia słów. Nie przygotowywałem się przed wylotem do tego, ponieważ nie znałem realiów na miejscu. Często jednak dostosowuje swoje show do zastanych warunków, więc wyćwiczona kreatywność zadziałała i na szczęście wyszło fantastycznie.
Sens życia według Josyna
Podróże uczą nas, że warto zaryzykować, otworzyć się na nowe doświadczenia i wierzyć w siłę uniwersalnych języków, takich jak sztuka. Spontaniczne decyzje i odrobina odwagi mogą przynieść niezapomniane przygody i niespodziewane przyjaźnie. W końcu, czyż nie o to chodzi w życiu?